O szcześliwym dziecku...
środa, 17, styczeń 2018 13:25
Andrzej Pilipiuk
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4807997/ ... ia44080991
Jakaś kobieta - machnęła recenzję "Raportu z północy". Można sobie rzecz jasna przeczytać całość, dla zabawy lub nauki, ja zacytuję kilka krótkich fragmentów. I skomentuję - bo mnie parę stwierdzeń mocno ubodło.
I tak jak książki fiction pokazują jego najlepsze talenty, tak książka z licznymi wątkami de facto autobiograficznymi pokazuje go jako potwornie zakompleksionego, sfrustrowanego człowieka. Co rusz autor przyznaje (będąc bądź co bądź dorosłym od którego w zdrowym układzie można oczekiwać nieco więcej dystansu do życia),
Czytam jej wywód... Co widzę? Widzę szczęśliwe dziecko urodzone po 1989-tym roku, dziecko bogatej rodziny, dziecko z dużego miasta... Które miało możliwości znacznie szersze niż ja, znacznie większe niż moje pokolenie urodzone w blokach i czynszówkach, żyjące w szarym siermiężnym świecie gdzie telefon czy samochód były luksusem.
że ma nieprzepracowane anse do całego świata, z których największa dotyczy rzekomego gnębienia przez nauczycieli.
„Rzekomego”? A co ona o tym może wiedzieć? To ja tam byłem nie ona. To ja np. dostałem od belfra tzw. plaskacza w czoło za użycie pilnika do metalu przy obróbce drewna. To mnie zawleczono do pedagoga szkolnego i godzinę przekonywano żebym wycofał papiery składne do liceum o moje miejsce jest w zawodówce. Do rana by o tym – a po co?
Drugi wątek maruderski to obwinianie w niewybredny sposób, że znalazł się wśród gorszych klasowo kolegów w szkole na Szmulkach, nie przebierając zupełnie w dosadnych opisach tego, dlaczego był, jest i będzie od nich lepszy.
To pisze szczęśliwie dziecko które uczęszczało do normalnej szkoły, niezdolne do pojęcia że istnieją (mam nadzieję już nie istnieją!) placówki w których za czytanie książki na przewie można po prostu oberwać. Dziecko szczęśliwie - które nigdy na oczy nie widziało patologii jaka lęgła się na warszawskiej Pradze. Tak, byłem od nich lepszy. Nie biłem, nie kradłem, nie plułem, nie rzucałem mięchem, nie paliłem petów w szóstej klasie, nie obmacywałem koleżanek, nie rysowałem kolegom numerów obozowych na rękach, a do tego jeszcze czytałem książki.
I nie mówmy o klasach społecznych – dobrze dogadywałem się z chłopakiem którego matka była bodaj sprzątaczką, o ojcu niewiele ktokolwiek wiedział (poszedł w Polskę i przepadł). Moi najlepsi przyjaciele to były dzieci rolników.
Trzeci wątek to wina i frustracja, że jak miliony innych Polaków komuna pozbawiła go możliwości godnego jego talentom i całej reszcie przymiotów rozwoju. Bo: nie mogli jeździć z rodzicami za granicę,
Dziecko na swoje szczęście kompletnie niezdolne do zrozumienia czym była komuna. Niezdolne do zrozumienia „głodu świata” przemożnej a niezaspokojonej chęci zajrzenia za horyzont… Niezdolne do zrozumienia jak żyło się w świecie gdzie bomby na głowę nie spadały i kartofli w sklepie nie brakowało a gdzie jednocześnie wszyscy żyli na ćwierć gwizdka… I z pełną bolesną świadomością że żyją na ćwierć gwizdka.
Talenty? Mój Dziadek i Ojciec byli znaczniej bardziej przegrani. Ja miałem w porównaniu z nimi ogromne szczęście – gdy skończyłem 15 lat PRL zdechł. Fakt – padlina śmierdzi do dzisiaj…
Szczytem niesmaku było dla mnie ukrycie zjadliwe podziękowanie z puentą moralizatorską skierowane...do Opatrzności? ludzi? kij wie...które mówi o tym, że jak tylko odrobinę życzliwości otrzymał od osoby, która rekomendowała go do pracy w redakcji Feniksa to od razu światu mógł objawić się długo skrywany talent (w podtekście - gdybym otrzymał więcej życzliwości to wcześniej bym mógł wam się objawić drodzy czytelnicy).
Dziecko wykształcone i ustosunkowane. Niezdolne do zrozumienia jak to jest gdy człowiek latami odbija się od ściany szukając najmniejszego wyłomu pozwalającego przedrzeć się na drugą stronę... Niezdolne to pojęcia tego jak bardzo kopie po żebrach niemożność zdobycia jakiejkolwiek sensownej pracy, nie wiedzące jak to jest gdy kompletuje się śmieciówkowe pity od 27 pracodawców (mój rekord) z bodaj 1998-mego.
Tak dostałem szansę. Szansę za którą będę Pawłowi Siedlarowi i Jarosławowi Grzędowiczowi wdzięczny do grobowej deski. Wykorzystałem tę szansę – uchwyciłem się źdźbła słomy – postawiłem wszystko, uwierzyłem w moje gwiazdy, wtopiłem morze wysiłku i wygrałem. I tylko ja wiem ile harówki, ćwiczeń i pracy samokształceniowej mnie to kosztowało.
od zawsze zafascynowany nieosiągalną i wymarzoną Skandynawią nie zrobił nic, żeby tam się udać (pracować, studiować) - mając takie możliwości, a zamiast tego wybrał archeologię, po której faktycznie rozumiem, że mógł nie być najbardziej rozchwytywanym pracownikiem na rynku... Trudno nie odnieść wrażenia, że winy za dalsze niespełnione koleje losu nie widzi we własnych wyborach, a nieustannie w okolicznościach zewnętrznych.
To znów pisze szczęśliwe dziecko - niezdolne do zrozumienia ile czasem trzeba poświęcić by zdobyć wykształcenie. I na swoje szczęście niedolne do zrozumienia co czuje się gdy po latach wyrzeczeń u końca studiów, tuż przed obroną magisterki człowiek dowiaduje się że zmiana przepisów właśnie zamieniła jego dyplom – jeszcze nawet nie otrzymany - w papier toaletowy.
Bo ja kilka razy w życiu miałem tak że zrobiłem swoje. A gdy byłem gotów wykonać pierwszy krok okazywało się że się nie da bo ktoś tak postanowił. Ot tak. Nie będziesz archeologiem – bo nie. I kilka razy wyrwano mi dywan spod nóg, lub spróbowano to zrobić…
Pisarz, który powinien być ciekawy świata, czerpać z obcych kultur inspiracje i mądrość okazuje się kierować w środku własnym ..za przeproszeniem zaściankiem.
A to już kompletnie mnie zdumiało. Przecież cały „Raport z północy” jest właśnie o ciekawości i czerpaniu z obcych kultur! O głębokiej fascynacji Skandynawią. O małym chłopcu który chciał zajrzeć za horyzont a po latach dopiął swego i zajrzał. Pojechałem do Marbacka i Vimmerby by zobaczyć domy kobiet których książki kiedyś czytałem. Pojechałem do Bullerbyn by stanąć i popatrzeć na trzy domy o których kiedyś czytała mi Mama. Byłem tam. Stałem i patrzyłem. Podniosłem z ziemi garść kamyków dla tych którzy też by chętnie stanęli koło mnie, ale nie mogli tam być ze mną. O tym jak inspirowały mnie najpierw marzenia a potem odwiedzane miejsca i ludzie których losy poznałem dzięki swoim zainteresowaniom. Opowiadania „2586 kroków” i „Reputacja”, cykl powieściowy „Oko Jelenia” – to właśnie hołd składany tamtym krainom! To pokłosie moich wypraw! Cały „Raport…” to ciekawostki które poznałem, zebrałem i zaprezentowałem. Jak niby miałbym to zrobić gdybym nie był najpierw ciekaw!? Książki o nieznanej sobie kulturze o objętości 650 tyś znk. nie napisze się w pół roku. „Raport…” to efekt 35 lat ciekawości, dociekliwości, grzebania…
Przy okazji zaś – jako pisarz posiadający takie a nie inne pochodzenie – ileż to razy nawiązywałem w moich utworach do historii, kultury i folkloru mniejszości narodowych! Do Ukraińców, Kozaków, Żydów, Cyganów (jak kto woli Romów). Ileż to razy eksplorowałem mitologię Rosyjską – choćby opowiadania o „dzwonie wolności”, czy zaginionym klasztorze Kiżlak! Poszedłem nawet krok dalej – opowiadanie „Aparatus” przybliża czytelnikowi kulturę okupanta, zaborcy, kulturę nieznanej nam „carskiej” warszawy z je 47 cerkwiami i kaplicami prawosławnymi! To fascynujący zaginiony ląd – Atlantyda skazana na unicestwienie (poniekąd słusznie skazana) przez odrodzone państwo polskie.
A co do zaścianka… Moja postawa życiowa wynika po części z lektury „Kobzara” swego rodzaju Biblii ukraińskiej kultury. Na tych kartach ukraiński wieszcz narodowy Taras Szewczenko sformułował myśl: CUDZEGO SIĘ UCZCIE - SWEGO NIE ZAPOMNIJCIE. To mądra i głęboka zasada. Rekomenduję ją każdemu narodowi.
Nie chce mi się więcej cytować… Przeczytała dziewczyna moją książkę i co? Nic z niej nie pojęła… Nie jest zdolna do pojęcia argumentów kogoś kto głosi prawdy o życiu odmienne od jej doświadczenia… Ocenia powierzchownie i wedle swoich wyobrażeń o tekście, a nie tego co naprawdę tam zawarłem. Ocenia mnie – równie powierzchownie, bez wczucia się co mogłem przeżywać, o czym mogłem myśleć, bez krzty empatii.
Pokazałem w pierwszych rozdziałach „Raportu…” moją drogę – jak trudno mi było, z jak głębokiej studni zdołałem wygrzebać się na powierzchnię. Jak bardzo pod górkę miałem ja i moje pokolenie. I jak dopiąłem swego. To książka o sile umysłu, szukającego drogi do celu. Szukającego wolności. To książka o marzeniach. O nierealnym celu i długiej drodze do niego. To optymistyczne przesłanie – zresztą zawarłem je już w motto: „mali ludzie nie upadają bo mają wielkie marzenia”.
Wpieniła mnie ta recenzja bo jest idiotyczna, powierzchowna i napisana przez osobę o diametralnie odmiennych doświadczeniach. Czy mam się obrażać na Autorkę? A po co? Wolę jej zazzdrościć. Ja w życiu oberwałem po żebrach. Ją to ominęło. Szczęśliwie dziecko. Cieszmy się szczęściem naszych bliźnich…