S-F

Widziałeś ostatnio ciekawy film albo byłeś na koncercie? Podziel się wrażeniami.
tekajot
Posty: 2043
Rejestracja: wt lis 16, 2010 7:02 am

S-F

Post autor: tekajot »

Toast

Może rzeczywiście, jak to dyskretnie ktoś zasugerował, wypiłem nieco więcej, niż wypada na uroczystościach tej rangi, jak oficjalne obchody trzydziestej rocznica Strajku Marcowego? A może wszystko przez to nagłe wspomnienie, które nie wiedzieć czemu stanęło przede mną tak jasno, kiedy tam szedłem? To irytujące, uświadomić sobie, że tak właśnie objawia się starość − jakieś zupełnie zapomniane sprawy sprzed kilkudziesięciu lat nagle wyłaniają się z pamięci jak żywe. Nie możesz sobie przypomnieć, gdzie zostawiłeś kluczyki do wozu, ale za to masz przed oczami, jak się wtedy z matką i z tobą żegnał twój ojciec idąc na strajk, tak dokładnie, jakby to było w tej chwili.

W każdym razie, ostatnią rzeczą o którą mi chodziło było zwrócenie na siebie uwagi. Po prostu wzniosłem kolejny tego dnia toast:

− Panie prezydencie, eminencje, panie i panowie; ja myślę, że przy dzisiejszej okazji powinniśmy też wypić zdrowie towarzysza generała Wojciecha Jaruzelskiego!

Moje nieoczekiwane słowa zostały przyjęte pełną zażenowania ciszą.

− No tak − podjąłem. − Gdyby nie wydawało mu się wtedy, że zdoła „Solidarność" zastraszyć, to wszystko by się mogło źle skończyć... Gdyby nie ten moment, ta mobilizacja, wtedy...

Niejasno zdałem sobie sprawę, że brnę. Z opresji wyratował mnie sam pan prezydent.

− Państwo zapewne nie wiecie, że pan redaktor w tamtych czasach zamierzał być pisarzem science fiction − powiedział z uśmiechem.

− Tak − przyznałem. − I gdyby pan nie został w porę przewodniczącym „Solidarności", to bym dzisiaj miał ze dwadzieścia takich książek na koncie... Może nawet trzydzieści.

Obecni zaśmiali się mniej lub bardziej nienaturalnie, ktoś skomentował, że w taki sposób „Solidarność" zadała wielką stratę polskiej fantastyce, kto inny zdobył się na komplement, że to jeszcze jedna zasługa pana prezydenta, bo co by zrobiła gazeta, gdybym pisał powieści i opowiadania, zamiast być jej naczelnym. „Nie ma ludzi niezastąpionych", uciąłem swoim ulubionym klasykiem − i zaraz rozmowy ponownie potoczyły się w różnych kierunkach, jak to na tego rodzaju rautach, gdzie każdy stara się do każdego choć na chwilę podejść i z każdym zamienić kilka słów. Siłą rzeczy i ja zaraz wypadłem z gęstwy otaczającej wianuszkiem głównego gościa wieczoru, przesuwając się wraz z innymi po galowej sali Belwederu i odpowiadając mniej lub bardziej zdawkowo na pytania krążące wokół bieżących spraw. Czy powinniśmy się włączać w wyciąganie z kryzysu Unii Europejskiej? Nie szkoda pieniędzy polskiego podatnika na ratowanie niemieckich i francuskich banków?

No i, oczywiście − Wałęsa. Sezonowa gwiazda, patron młodzieżowych buntów przeciwko dorobkiewiczostwu i drobnomieszczaństwu, w jakim ugrzęzło „pokolenie solidarności". Jak tam u was się o tym mówi, panie redaktorze, czy on ma szansę zaistnieć w poważnej polityce? I co go w ogóle po tylu latach spędzonych na emigracji, za oceanem, nagle naszło, żeby pchać się na czoło protestów młodzieży?

− Bo właśnie g*** nic o nim nie wie. Chce w nim mieć „prawdziwego bohatera Sierpnia". Imponuje dzieciakom, że był pierwszym przewodniczącym związku, a potem szybko znalazł się na bocznym torze − wyręczył mnie z tłumaczeniem były prezes IPN. − Dzisiaj już mało kto pamięta, dlaczego...

− Nie, wszyscy wiedzą, tylko że dla młodych lewicowców to już nie ma takiego znaczenia. Dla nich to symbol zdradzonych robotniczych korzeni „Solidarności". Że gdyby Wałęsa został, to by związek zbudował jakąś formę sprawiedliwości społecznej, a nie sprzedał się neoliberałom...

− On tak twierdzi. Łatwo mu gadać, skoro za nic nie odpowiadał, i skoro nikt już nie pamięta, jak to było...

− Nie, to nie tak. Ludzie wiedzą, ale uwierzyli, że to wszystko była taka gra, że pozorował współpracę, żeby czerwonych ocyganić, i gdyby mu związek zaufał, to by tak samo Polska była wolna, może trochę później, ale za to bez tych wszystkich niesprawiedliwości... Zresztą, coś w tym jest − to mówił jeden z byłych ministrów. W ogóle sala roiła się od „byłych", jak to na tego typu spotkaniach, gdzie okazją jest trzydziestolecie, a gościem głównym − były, historyczny prezydent, żywa legenda „Solidarności" i niepodległości.

− Coś w tym jest − ciągnął prezes − bo Lechu to rzeczywiście był straszny cwaniak, a z papierów widać, że ich rozgrywał...

− Nie, nic by nie było − stwierdziłem stanowczo. − To był właśnie taki moment historyczny, że Polacy musieli się twardo postawić. A on chciał w ostatniej chwili zrejterować, odwołać strajk generalny, zadowolić się jakimś tam oświadczeniem, że sprawę pobicia Rulewskiego się tam kiedyś jakoś niby wyjaśni, i...

− No i co? Panie redaktorze, pan wybaczy, ale ja te gorące tygodnie pamiętam, byłem w samym środku wydarzeń. Nastroje były takie, że nie wtedy, to miesiąc później. Nas było dziesięć milionów, i my to czuliśmy, z każdym miesiącem coraz silniej! Nie byłoby strajku w marcu? To byłby... ja wiem, w sierpniu, w rocznicę. Do zimy po komunistach śladu by nie zostało, tak czy owak...

Nawet mnie to nie dziwiło, że moje zdanie jest wyraźnie sprzeczne z przekonaniem większości. Ale, jak to na takim raucie, pojawił się kelner z kanapkami, potem ktoś podszedł i zmienił temat, a potem mój rozmówca gdzieś się ulotnił.

− Ale jak pan tak uważa − wrócił do sprawy, pojawiając się nagle w okolicy − to niech pan napisze taką książkę. Co by było, gdyby Strajk Marcowy nie doszedł do skutku...

− Jaruzelski wprowadziłby stan wojenny.

− Jaruzelski? Kiedy, przecież poleciał zaraz potem, jeszcze w kwietniu. No, dobrze, Milewski by wprowadził stan wojenny. I co z tego? Znowu by stanęło tysiące zakładów, cały kraj! Nie odważyliby się wchodzić siłą. Myli się pan, odkąd w marcu pokazało się jasno, że sowieci nie wejdą, to już było jasne, że czerwony jest skończony. Była tylko kwestia, czy ustąpią pokojowo i ocalą głowy, czy ich ludzie powywieszają na latarniach...

− Ale właśnie − zirytowałem się − mówimy co by było gdyby się nie okazało, że sowieci im nie pomogą. Gdyby Wałęsa w ostatniej chwili odwołał strajk, tak jak chciał zrobić, to ruskie by nie odwołali Jaruzelskiego, i towarzysz generał by mógł dalej straszyć społeczeństwo, że jeśli nie on, to wejdzie Krasnaja Armija i zrobi tu nad Wisłą drugi Budapeszt...

Zacząłem żałować, że wdałem się w te rozmowy. Bo oczywiście, usłyszałem to co zawsze: straszyć? Nas, Polaków się nie da zastraszyć! Nas było w „Solidarności" dziesięć milionów, gdyby komuniści próbowali stanu wyjątkowego, to by ich ludzi czapkami ponakrywali i powywieszali na latarniach, niech się cieszą, że Breżniew tak szybko potem odkorkował i posypało się w samej centrali, bo wtedy by się to dla nich nie skończyło tylko na paroletnich wyrokach... i tak dalej.

Wziąłem z tacy kieliszek koniaku, bo co tu dyskutować − argument „my, Polacy, nikogo się nie boimy", ucina od lat każdą dyskusję.

Ale ta rozmowa, okazało się, miała mieć jeszcze dalszy ciąg. Na sala przerzedziło się już, goście osuszali ostatnie lampki koniaku, żegnali się, wychodzili, i właściwie miałem już zrobić to samo, gdy podszedł do nas sam pan prezydent, nieoczekiwanie właśnie do mnie, choć nigdy się bliżej nie znaliśmy.

− Ukradł mi pan przyjęcie, panie redaktorze! − oznajmił z udawanym oburzeniem. Kiedy się podochocił, tak jak teraz, zaczynał mówić ze śląskim akcentem, którego w publicznych wystąpieniach od dawna już nauczył się unikać. − Co panu do głowy strzeliło z tym Jaruzelskim! No, jeszcze ten Wałęsa, i teraz wszyscy rozmawiali tylko o jednym, czy mogliśmy wtedy przegrać. To znaczy, jak pan może myśleć, że mogliśmy przegrać!

− Niech pan powie sam, panie prezydencie...

− Ech − pokręcił głową, jakby uwierał go krawat − jak już jesteśmy w węższym gronie, to daj pan już spokój, męczy mnie to „panie prezydencie, panie prezydencie". To już było tyle lat temu.. A w związku wszyscy sobie mówili po prostu po imieniu...

− Panie Andrzeju − na więcej się nie zdobyłem − niech pan powie sam. Wałęsa, gdyby krajówka go nie zdjęła, mógł w ostatniej chwili odwołać strajk? Bo że chciał, to wiemy...

Prezydent zastanowił się.

− Mógł. Postawiłby nas przed faktem dokonanym...

− No i co? − upierałby się minister. − Polacy, jak się raz obudzili, to już...

− Czekaj, Władek, czekaj... Daj redaktorowi dokończyć, o co mu chodziło z tym Jaruzelskim. W końcu raczej zapomniana dzisiaj postać...

− Tak mi się po prostu przypomniało, akurat dzisiaj, co wtedy mówił mój tata, co jego koledzy... Panowie pamiętacie entuzjazm, bo miło to pamiętać, ale entuzjazm był potem. Po tym wielkim strachu, kiedy wszystko stanęło, i wszyscy czekali ze ściśniętymi żołądkami, czy ruskie wejdą, czy nie... Nie weszli, tylko jeszcze wkurzyli się na Jaruzelskiego, że wykorzystał ich manewry i próbował ich wciągnąć. Więc oni się zaczęli cofać z porozumienia na porozumienie, a Polacy nabrali animuszu jak po Cudzie nad Wisłą. Ale gdyby Jaruzelskiemu się udało, gdyby związek się przestraszył, to nastroje społeczne by poszły w odwrotną stronę. Drugi raz takiej mobilizacji mas jak w marcu 1981 już by się „Solidarności" osiągnąć nie udało... Mam rację, panie Andrzeju?

Prezydent zrobił minę „a któż to może wiedzieć" − to i tak było dużo w zestawieniu z niewzruszoną pewnością pozostałych.

− Panowie, wybaczcie, nie rozumiecie siły mediów. Przecież wtedy nie było stu niezależnych telewizji, jak teraz, był jeden dziennik telewizyjny, i oglądało go dwadzieścia milionów ludzi... I co widziało? Ja mam w redakcji takiego jednego komucha, który wtedy robił te dzienniki, dostał robotę w archiwum, bo się potem nawrócił, i kiedyś mi opowiadał, jakie mieli wtedy wytyczne. Dzień w dzień − straszyć. Każde morderstwo, każdy strajk, każde nieszczęście − na czołówkę. Pokazywać kraj w anarchii, w rozpadzie, że wszędzie puste półki, że strajkują, że ekstrema szykuje wojnę domową, że w elektrociepłowniach nie ma węgla. Puste półki, zimne kaloryfery, ekstremiści i ruskie czołgi nad granicą, tak by dzień po dniu by Polaków kruszyli, kruszyli, i w końcu, jakby w zimie uderzyli, to większość by została w domach. Szepcząc sobie, że szkoda „Solidarności", ale może i lepiej, że nas generał wziął za pysk, bo strach, do czego to szło...

− A związek, chce pan powiedzieć, by bezczynnie...

− Jakby nie miał kto strajkować, to co byście wskórali? Powiedzmy, że udałoby się wam uciec przed aresztowaniem, i przenieść związek do podziemia, to w podziemiu − bo zakładamy, że Wałęsa pozostał jako przewodniczący, prawda? − to w podziemiu on by przejął całą władzę, on z Geremkiem i innymi doradcami. Zrobiliby z niego narodowy symbol, może to on by dostał nobla, zamiast pana, panie pre... panie Andrzeju, i nikt by się nie odważył wtedy nawet pisnąć o „Bolku", bo jak to, na Wałęsę, na bohatera, takie oszczerstwa? No pewnie, komunizm by musiał upaść, ale w takiej sytuacji mogliby tak wszystko zamącić, zakręcić... Kto wie, czy nawet nie tak, że Polska by już była demokratyczna, a PZPR by nadal rządził, z woli wyborców...

Parsknęli śmiechem.

− No, przez chwilę to się nawet trzymało kupy, ale tu to już pan naprawdę przesadził, redaktorze... − zaśmiał się prezydent. − Wie pan, nie powiem, żeby się nad tym nie zastanawiał. Marzec, to była rzeczywiście taka wielka próba charakteru dla nas wszystkich. Ale myślę, że jej nie mogliśmy nie zdać...

− Dlatego powiedziałem o tym Jaruzelskim, że powinniśmy mu wiele wybaczyć, bo za bardzo wszystko przyspieszył. Bo chciał wygrać ten strach przed ruskimi, w czasie manewrów. Gdyby nie ta prowokacja w Bydgoszczy, gdyby nie mobilizacja, strajk generalny i to „sprawdzam", to oni tak by dzień po dniu, dziennik telewizyjny po dzienniku... Jak to mówił towarzysz Szczepański: codziennie milion gwoździ w milion desek... Panowie sobie nie zdajecie sprawy, co to za potęga, media, jak można panować nad emocjami. Zwłaszcza, kiedy się człowiekowi odbierze poczucie bezpieczeństwa...

Nie było sensu ich przekonywać.

− No, to wreszcie rozumiem, że po prostu musi pan redaktor reklamować swoją branżę, niejako z urzędu... I może ma pan rację, gdzieś tam, w świecie. Ale Polacy! Polacy to co innego! Polaków się ani zastraszyć, ani okłamywać nie pozwolą. No, sam pan widzi − historia to udowodniła...

− Całe szczęście żyć akurat tutaj − mruknąłem pojednawczo, żegnając się.

„Fantasta, psia go..." − dobiegło mnie jeszcze z grupki wychodzących gości, gdy przechodziłem przez parking. Cóż, pewnie mieli rację. Zwykle wyżej oceniam Polaków. Ale chyba po prostu wypiłem o jeden rocznicowy toast za dużo.
ODPOWIEDZ